27 lutego 2017

Goteborg

Szwedzkie miasto położone na północ od Malmo, na zachodnim wybrzeżu kraju. Do Goteborga bardzo tanio można dolecieć Ryanairem z lotniska w Modlinie, samoloty latają w środy i niedziele. Z lotniska do centrum miasta jeździ bezpośredni autobus, podróż trwa 20 minut. Bardzo łatwo go znaleźć, przystanek znajduje się tuż przy wyjściu z hali przylotów. Na przedzie autobusu wyświetla się napis Goteborg.



Miasto jest bardzo rozległe, drugie co do wielkości w Szwecji. Słynie przede wszystkim z fabryki koncernu Volvo, która to ostatnio została sprzedana chińskiemu inwestorowi, o czym mieszkańcy miasta cały czas opowiadają. Nie wyglądają przy tym na szczególnie z tego powodu zadowolonych, ale każda rozmowa zaczyna się właśnie od podkreślenia tego faktu.

Goteborg jest miastem, które można dość dokładnie obejrzeć w jeden, góra dwa dni, zależy od pory roku i upodobań. Mnie się zdarzyło być w Goteborgu w lutym, więc darowałam sobie rejs po okolicznych wyspach ze względu na bardzo dotkliwe zimno i przejmujący wiatr. Warto wybrać się w podróż statkiem przy lepszej pogodzie.

Nie mniej jednak jest kilka miejsc, które zdecydowanie warto odwiedzić. Do moich ulubionych należy port, jako że jestem wielką fanką wody w każdej postaci. Port w Goteborgu jest największym portem w krajach nordyckich. Został zbudowany w XVII wieku przez króla Gustawa II Adolfa, ponieważ inne części wybrzeża zachodniego były wówczas pod duńskim panowaniem. Port ten miał otworzyć Szwecję na handel na Morzu Północnym, bez konieczności płacenia Duńczykom za użytkowanie ich portów. W pierwszej połowie XVIII wieku powstała Szwedzka Kampania Wschodnioindyjska i rozpoczął się handel z Chinami i Azją Południowo-Wschodnią. 


                                                  Mapa portu w Goteborgu (fot. Dominik Wach)


                              Statek Wikingów z perspektywy artystycznej (fot. Dominik Wach)

                                 Wystawa poświęcona portowi (fot. Dominik Wach)

             Statek Wikingów (fot. Dominik Wach), na którym jest restauracja oraz hotel




                                                          Port (fot. Dominik Wach)

Jak już mamy port, to od razu przejdźmy do kanału, który jest pozostałością po bytności w mieście Holendrów. Oni z upodobaniem budowali kanały wszędzie tam, gdzie się osiedlali, także w Polsce. 





                                                   Kanał (fot. Dominik Wach)

Holendrzy pozostawili też po sobie jedną dzielnicę, zwaną Haga, którą też koniecznie trzeba odwiedzić. Dzielnica ulokowana jest wzdłuż ulicy Haga Nygota, gdzie mieści się dużo sklepów oraz kafejek. To tutaj można kupić pamiątki z Goteborga, napić się kawy oraz zjeść lunch.






                                                     Haga Nygata (fot. Dominik Wach)

Na ostatnim zdjęciu jest genialna kafejka (Cafe Kringlan), w której oprócz kawy podawane są świeże dania lunchowe. I to nie byle jakie, bo warzywne, w formie szwedzkiego (sic!) stołu, soki wyciskane z owoców i warzyw, ogólnie rzecz biorąc raj dla wegetarian. Do tego typowe, regionalne wypieki. Ceny też nie są tak strasznie wysokie, choć trzeba pamiętać, że w Szwecji wszystko jest minimum dwukrotnie droższe niż w Polsce.

Nie można być w Goteborgu i nie wejść do "rybnego kościoła", czyli Feskekorki. Leży w centrum miasta, tuż nad kanałem. Ten targ rybny funkcjonuje od 1 listopada 1874 roku. Oprócz świeżych ryb i owoców morza, które można kupić na wynos, w budynku znajdują się restauracje serwujące dokładnie to samo, co jest do kupienia na stoiskach. 


                                                                Feskekorka (fot. Dominik Wach)

Miasto słynie także z niebieskich tramwajów, których sieć jest bardzo gęsto rozwinięta w Goteborgu. Właśnie tramwajem można dotrzeć w każdy zakątek miasta.


                                                          Goteborskie tramwaje (fot. Dominik Wach)

Mieszkańcy miasta niezwykle dumni są ze swojego Centrum Nauki "Universum". Będąc w Goteborgu z dziećmi na pewno można tam wejść, zwłaszcza w okresie jesienno - zimowym. Mnie jednak bardziej podoba się nasze warszawskie Centrum Nauki Kopernik. Choć w Universum na pewno wrażenie robi wielki las tropikalny, w którym oprócz tropikalnej roślinności są też zwierzęta, w tym leniwce i krokodyle. Temperatura na tej ekspozycji odpowiada tej w prawdziwym lesie deszczowym. Tak samo jak w naturalnych warunkach, sztuczny deszcz tropikalny pada dwa razy dziennie. W lesie znajdują się też mosty zawieszone na sporej wysokości, ale nawet ja po nich chodziłam i wcale się nie bałam.

22 lutego 2017

Z Tuluzy do Gruissen wzgłuż Canal du Midi

Z Tuluzy można pojechać nie tylko na południe, w Pireneje, ale także na zachód, nad Morze Śródziemne, po drodze zahaczając o średniowieczne miasteczko Carcassonne i urokliwe nadmorskie Narbonne.



Tuluza to spore miasto, bardzo francuskie, położone nad rzeką Garoną. I właśnie z tego miejsca można wzdłuż wielkiego kanału udać się na samo wybrzeże, nawet rowerem, pokonując 180 kilometrów do Gruissen.
Trasa jest świetnie przygotowana dla rowerów, które da się także wypożyczyć, za sporą jednak opłatą. Dla tych, którzy nie mają czasu ani kondycji na taką wyprawę polecam BlaBlaCar, tudzież kolej bądź autobus. Koleją można dojechać z Tuluzy zarówno do Carcassonne jak i do Narbonne. Z Narbonne do Gruissen, które leży już nad samym morzem możliwy jest dojazd autobusem.


Tuluza

Miasto słynie przede wszystkim z siedziby koncernu Airbusa oraz centrum badań lotniczych i kosmicznych. Zakłady Airbusa można zwiedzać, tego jednak zrobić nie zdążyłam, więc o tym nie będzie. Miasto jest też ważnym ośrodkiem uniwersyteckim, taki trochę nasz polski Lublin.
Zycie miasta skupia się na obu brzegach Garonny, które obfitują w parki, kafejki i deptaki. Świetne miejsce na błogie lenistwo i relaks.




                                          Spacer wzdłuż Garonny (fot. własne)


Carcassonne

Miasto słynie z pięknego, średniowiecznego zamku zbudowanego na wzgórzu, który widoczny jest bardzo dobrze z dużej odległości. Zamek trzeba odwiedzić koniecznie, choć niestety tłumy turystów są w nim zawsze.
Fortyfikacje Carcassonne pochodzą już z VI wieku, zaś mur wewnętrzny powstał w połowie XIII wieku. Cała forteca, czyli podwójne mury zamku wpisane są na listę światowego dziedzictwa UNESCO. W środku murów jest zamek obronny, który pochodzi z XII wieku, oraz kościół Saint Nazaire, zbudowany w stylu gotycko-romańskim. Co ważne, wstęp do wnętrza murów zamkowych jest darmowy. Płacić trzeba tylko za wejście do poszczególnych kościołów wewnątrz.
Carcassonne wygląda bajkowo, zwłaszcza przy dobrej pogodzie i właściwym oświetleniu. A także nocą. Z murów zamkowych można zaś obejrzeć panoramę miasta.


                                   Widok na miasto Carcassonne oraz na zamek (fot. własne)

                                                Kościół Saint Nazaire (fot. własna)

                                         Wewnątrz murów fortyfikacyjnych (fot. własna)


                                        Widok z murów na miasto (fot. własne)






                                                      Zamek Carcassonne (fot. własne)


                                            Cmentarz Saint-Martin-de Poursan (fot. własne)


Narbonne
Miasto warte odwiedzenia, także ze względu na swoje położenie nad kanałem. Nie tylko jednak z tego powodu. Z miasta jeżdżą autobusy, którymi można dostać się zarówno na wybrzeże, jak też do samego Regionalnego Parku Naturalnego Narbony nad Morzem Śródziemnym. Autobusy kursują z centrum miasta, ale też spod dworca kolejowego. 


                                           Kanał w Narbonne (fot. własne)

                                        Pisuary w Narbonne (fot. własna)


                                            Katedra Saint-Just-et-Saint-Pasteur (fot. własne)


Gruissan

Ostateczny cel mojej akurat wyprawy był taki, żeby choć zanurzyć palec w Morzu Śródziemnym. Jak to zwykle bywa miasteczko Gruissan okazało się być czymś znacznie więcej niż tylko miejscem przyjazdu turystów lubiących morskie kąpiele.

Ze względu na silne wiatry jest to raj dla miłośników windserfingu, którzy byli w zasadzie jedynymi turystami, jakich spotkałam tam na początku maja.

                                         Plaża w Gruissan (fot. własna)

Kolejna interesująca dla mnie osobliwość to był lokalny bulodrom, czyli miejsce do gdy w bule. Gra w bule to typowy francuski sport, popularny zwłaszcza w południowej części kraju, ale zaadoptował się też w innych częściach świata, zwłaszcza w byłych koloniach francuskich w Afryce Północnej. Przyglądanie się graczom w tak małej miejscowości, gdzie jest to zabawa lokalna, jedna z nielicznych, było fascynujące. 
Gra polega na rzucaniu metalowymi kulami ze środka wytyczonego na boisku okręgu w kierunku małej kuli zwanej świnką, ulokowanej w odpowiedniej odległości. Chodzi o to, aby swoją bulę dorzucić jak najbliżej świnki, można przy okazji wybijać bule przeciwnika. Można w tę grę grać drużynowo, indywidualnie, są bardzo różne warianty. Na bulodrom przychodzą całe rodziny z dziećmi, odbywają się pikniki, spotkania towarzyskie.


                                        Gra w bule (fot. własne)

Nad miastem góruje zaś wieża Barberousse widoczna niemal z każdego punktu. Jest ona pozostałością po zamku, który był w Gruissan, ale został rozebrany w roku 1632 na rozkaz króla francuskiego Ludwika XIII. W miasteczku dominują stare kamienice, atmosfera Gruissan jest senna, odnosi się wrażenie, że czas tu płynie wolniej niż gdzie indziej.



                                              Port i miasto Gruissan (fot. własne)

Największe wrażenie sprawiła na mnie sama przyroda, czyli jeziora przybrzeżne. Spacer nad nimi w każdej porze roku wart jest przyjazdu w ten właśnie rejon Francji.





                                      Jeziora przybrzeżne w Gruissan (fot. własne)