24 czerwca 2017

Być sprzedaną za 3 tysiące tenge w Kanionie Szaryńskim...

Kanion Szaryński leży w południowo-wschodnim Kazachstanie, ok 200 kilometrów na wschód od Alamaty, dosyć blisko gór Tien Szan i chińskiej granicy.


Jest imponujący, ma około 150 kilometrów długości i miejscami dochodzi do 300 metrów głębokości. Często nazywany jest młodszym bratem Colorado, ponieważ powstał z takich samych skał: z ostańców piaskowych i zlepieńców. Jest wyrzeźbiony przez rzekę Szaryn, o niezwykle wartkim nurcie, co widać na pierwszy rzut oka jak się do niej podejdzie.
Ponoć najpiękniejsza jest Dolina Zamków, którą miałam okazję zobaczyć. Ma około 5 kilometrów długości, 50 metrów wysokości a na końcu jest już całkiem dobrze rozwinięta infrastruktura dla turystów. Można przenocować w bungalowach, jutrach albo we własnym namiocie. Są toalety i bar.

Żeby się dostać do kanionu, trzeba podjechać marszrutką oddchodzącą z lokalnego dworca autobusowego Sajachat. Ponieważ podróż trwa ponad 3 godziny, marszrutki odchodzą w godzinach porannych, do 9.00. Bilet kosztuje 1000 tenge. Marszrutki jadą do Karenu albo do Narynkału. Trzeba wysiąść przy skręcie na kanion, o czym najlepiej uprzedzić zawczasu kierowcę. Na pewno pomoże i powie kiedy wysiąść. Od tego miejsca jest jeszcze ponad 10 kilometrów bitą drogą do wejścia do kanionu. Jak się trafi po drodze jakiś samochód to wystarczy machnąć na niego, na pewno się zatrzyma i podwiezie. Z powrotem może być problem, jeśli chodzi o regularną komunikację. Ale w Kazachstanie wszyscy łapią okazję i to działa bez pudła. Nawet na tak znaczne odległości.

My jednak udałyśmy się do kanionu w nieco inny sposób, co było spowodowane dość kiepską aurą i brakiem chęci zmoknięcia po raz kolejny. Zwyczajnie nie miałyśmy możliwości przełożyć wyjazdu na inny dzień, a od rana lało. Nie zniechęciło nas to jednak do odbycia tej wycieczki. Postanowiłyśmy jednak skorzystać z wcześniej wypróbowanego w Kirgistanie sposobu, czyli załatwienia sobie transportu prywatnego.
Pani w hotelu nie potrafiła pomóc, więc udałyśmy się uberem na dworzec Sajachat z nadzieją, że będą chętni, żeby zawieźć nas do kanionu. Sprawa okazała się jeszcze prostsza niż przypuszczałyśmy, sam kierowca ubera na wieść o naszych planach zapalił się do pomysłu i zgłosił na ochotnika jako nasz kierowca. Niestety jego szefostwo nie było zbyt entuzjastycznie nastawione do tego pomysłu, więc koniec końców uber-driver załatwił nam innego kierowcę, starszego pana będącego w posiadaniu rozwalającego się, sporych rozmiarów wehikułu, którego marki nie dało się już zidentyfikować.
Byłyśmy we dwie, od każdej z nas dziadek (bo tak został ochrzczony przez nas kierowca) zainkasował po 10 tys tenge, co i tak nie było naszą górną granicą cenową, jaką byłyśmy skłonne zapłacić. Ugadałyśmy się z nim tak, że nas zawiezie na miejsce, poczeka aż zaspokoimy naszą ciekawość i połazimy po kanionie, a potem odstawi nas w to samo miejsce, z którego wyjechaliśmy.
No i na początku wszystko przebiegało zgodnie z planem. Podróż była długa, bo trzygodzinna, drogi nie najlepsze, ale cały samochód tylko dla nas, więc dało się wytrzymać.
Po drodze zatrzymaliśmy się w małej wiosce, dziadek zakupił sobie prowiant i pojechaliśmy na miejsce. Wejście do parku narodowego jest płatne, więc dodatkowo zapłaciłyśmy ok 450 tenge za każdą, za możliwość wjechania na teren.
Dziadek dowiózł nas pod zejście do kanionu i obiecał czekać na nasz powrót, nawet nas za bardzo nie gonił do szybkiego zwiedzania, jedynie kazał uważać na rwącą rzekę.

Więc radośnie zbiegłyśmy na dół i rozkoszowałyśmy się wspaniałymi widokami. Po drodze minęłyśmy kilka grupek osób, ale o tej porze wszyscy już wracali z kanionu. Spotkałyśmy między innymi dwóch Polaków, z którymi zamieniłyśmy nawet kilka zdań.
Droga w tę i z powrotem, razem z robieniem zdjęć, piciem kawy oraz konwersacjami z napotkanym plecakowcem z Izraela zajęła nam 2 i pół godziny. Dziadek na szczęście na nas czekał, aczkolwiek byliśmy już prawie ostatni na terenie parku. Szykowałyśmy się na kolejne 3 godziny w samochodzie, kiedy dziadek zaproponował, że zwiezie nas jeszcze w inne miejsce kanionu, z którego są nawet ciekawsze widoki. Nie trzeba nas było namawiać. Po ujechaniu 2 czy 3 kilometrów na naszej drodze pojawili się spotkani wcześniej koledzy z Polski.
Dziadek skwapliwie zatrzymał się, wysiadł, porozmawiał z nimi chwilę, po czym załadował z nami do samochodu. Spoko. Dowiedziałyśmy się jednak, że koledzy nocują w miejscowości, która jest położona zupełnie w drugą stronę niż Almaty, i z kanionu było do niej 50 kilometrów. Zapowiadała się więc znacznie wydłużona droga powrotna...

No ale póki co dziadek wysadził nas w bardzo malowniczym punkcie widokowym i zachęcał do pstrykania fotek. Napstrykałyśmy się jak wściekłe i wróciłyśmy na parking.
A tu niespodzianka. Dziadek nas zawołał i mówi, że on nam załatwił inny transport. Zwyczajnie poprosił przypadkowych ludzi, żeby nas zawieźli do Almaty, bo on uznał, że jednak nie będzie wracał, gdyż mieszka w tej okolicy.
Oczywiście się lekko wkurzyłam, zwłaszcza jak zobaczyłam w jakich warunkach mamy wracać, siedząc sobie niemalże na kolanach. Nie zgodziłyśmy się. No ale dziadek okazał się być uparty i zatrzymał inny samochód. Tam już było miejsce, więc chcąc nie chcąc wsiadłyśmy. Dziadek dał kierowcy 3 tysiące tenge i pomachał nam na pożegnanie...

Nas nowi gospodarze okazali się bardzo mili, umiarkowanie rozmowni. dowieźli nas nawet do hotelu, tylko musiałyśmy im jeszcze dopłacić tysiaka.
Trochę nas ta wycieczka uderzyła po kieszeni, co nie zmienia fakty, że była tego absolutnie warta. A być sprzedaną w kanionie... Często się nie zdarza przecież i nie każdemu!











Kanion Szaryński (fot. babis)





                                          Infrastruktura na końcu kanionu (fot. babis)


                                                     Chmury na stepie (fot. babis)



                                            Z drugiej strony kanionu (fot. babis)





                               Przystanek na kawę w połowie drogi do Almaty (fot. babis)

20 czerwca 2017

Astana - a może Celinograd?

Jakież było moje zdziwienie, kiedy lecąc samolotem z Frankfurtu do Astany, na mapach wyświetlanych na monitorach, pojawiał się cały czas jako miejsce docelowe Celinograd. Zaczęłam się zastanawiać, czy czegoś może nie wiem, czy Niemcy nie uznali zmiany nazwy stolicy Kazachstanu?

Nie udało mi się tego ustalić, nie mniej jednak prawa strona miasta nadal jest nazywana Celinogradem i nie została dotknięta szaloną wizją prezydenta Nazarbajewa. Życie toczy się tam zupełnie zwyczajnie, jak za dawnych lat.

Bo nie da się ukryć, że Astana jest miastem wyczesanym w kosmos. Inaczej trudno jest wyrazić to, co tam zostało zbudowane, w środku stepu, gdzie amplitudy roczne temperatur wahają się w granicach 80 stopni Celcjusza, a dobowe czasem 30stu i więcej. Cały czas też wieją tu bardzo silne wiatry.

Ale ojciec narodu kazachskiego postanowił prześcignąć wszystkich szejków arabskich razem wziętych oraz pokazać wielkość swojego klanu, z którego sam pochodzi i zaszalał architektonicznie. Astana jest stolicą Kazachstanu dopiero od 20 lat, czyli 1997 roku. A rozmach, przepych i wielkość głównych obiektów robi wrażenie. Czyli można...

Byłam w Astanie w zasadzie przez kilka chwil, ale to zdecydowanie wystarczy...
Z lotniska można dostać się do centrum miasta autobusem numer 10, który kończy swój kurs na dworcu kolejowym, a także autobusem numer 12. Bilet jednorazowy kosztuje 80 tenge.

                                         Schemat linii autobusowych w Astanie (fot. babis)

W całym Kazachstanie świetnie działa uber, z którego cały czas korzystałam, zwłaszcza przemieszczając się z bagażem pomiędzy lotniskami, hotelami i dworcami marszrutkowymi. Ceny są bardzo konkurencyjne i nigdy nie zawiodłam się na tej formie transportu. Zwłaszcza podróżując w kilka osób można zaoszczędzić przede wszystkim czas. Przykładowa cena kursu uberem z lotniska na prawobrzeżną stronę miasta to wydatek rzędu 2500 tenge. a to jest kawałek, ponad 20 kilometrów.

Bo Astana korkami stoi, nie tylko Astana zresztą... Gołym okiem widać nadmiar samochodów. Jak to tłumaczył jeden miejscowy, dobrze sytuowany Kazach, posiadacz olbrzymiego samochodu terenowego z napędem na cztery koła, każdy Kazach chce mieć samochód. Jest to pokłosie wieloletniego życia w kraju niedoborów i braku dosłownie wszystkiego. Kazachowie teraz próbują sobie rekompensować to, na co nie mogli pozwolić sobie przez kilkadziesiąt lat związku sowieckiego. Nikt prawie nie jeździ komunikacją miejską, bo to wstyd. Trzeba się pokazać z jak najlepszej strony. Do tego stopnia, że normą jest branie kredytów na wielkie, luksusowe samochody, które potem stoją godzinami w gigantycznych korkach. Podobnie rzecz się ma z innymi dobrami luksusowymi. Kazachowie się zachłysnęli wolnością i możliwościami. Co jest w zasadzie zupełnie uzasadnione, w Polsce też doświadczaliśmy podobnych zjawisk...

Oczywiście nie widziałam wszystkiego, co jest w Astanie do zobaczenia, ale kilka obiektów "zaliczyłam". Wiadomo, że nie można odpuścić sobie bulwaru Nurzhol, wokół którego znajdują się perły architektury astańskiej, a na jego końcu pałac prezydencki.

Mnie od razu rzucił się w oczy budynek do złudzenia przypominający warszawski Pałac Kultury i Nauki, czyli Triumf Astana. Jest to wieżowiec, ukończony w 2006 roku, który został zainspirowany bliźniaczym budynkiem o tej samej nazwie, znajdującym się w Moskwie. Klasyka klasycyzmu socjalistycznego. wysoki na 142 metry, w środku zaś są biura, hotel, apartamenty i sklepy.

                                                    Triumf Astana (fot. babis)

Piękny jest także gmach opery, również do złudzenia przypomina budynek moskiewski.


                                                  Opera Astana (fot. babis)

Jedną z najbardziej niezwykłych budowli w Astanie jest Chan Szatyr (namiot chana), w którym mieści się centrum handlowe i rozrywkowe. Zbudowany jest z przezroczystego materiału, który zapewnia dostęp promieni słonecznych i jest jedną wielką baterią słoneczną. Mnie przypomina trochę ściętą na dole żarówkę. Choć faktycznie wielki namiot również można w nim dojrzeć.



                                                       Chan Szatyr (fot. babis)

W środku są nawet kolejki górskie dla dzieci i inne atrakcje umożliwiające spokojne zakupy rodzicom posiadającym dzieci. Inna sprawa, że to nie są tanie rzeczy...

Spod centrum handlowego rozpościera się panorama na nowoczesną Astanę, a zwłaszcza na bramę prowadzącą wprost na bulwar Nurzhol.

                                                       Panorama (fot. babis)

Widać też ufundowany przez przez emira Kataru Meczet Nur Astana, który połyskuje w słońcu złotymi kopułami.

                                                 Meczet Nur Astana (fot. babis)

No i cóż, wędrując bulwarem oglądamy coraz to bardziej zapierające dech w piersiach budynki..


                                                   Brama z drugiej już strony (fot. babis)

Zawitałam do Astany tuż przed rozpoczęciem światowej wystawy EXPO, ale miasto już było przygotowane na przyjęcie odwiedzających.




                                                  W oczekiwaniu na EXPO (fot. babis)

Może jeszcze kilka słów o astańskiej Centralnej Sali Koncertowej, którą oddano do użytku w grudniu 2009 roku. Ściany tego futurystycznego budynku przedstawiać mają płatki rozwijającego się kwiatka, symbolizując w ten sposób dynamizm samej muzyki. Sala została w całości zbudowana z niebieskiego szkła, ja jednak widziałam ją tylko nocą, kiedy była podświetlona.

                                             Centralna Sala Koncertowa (fot. babis)

No a idąc głównym bulwarem widzimy takie cuda...


                                                    Landszafty (fot. babis)


                                 Wieża Bajterek - wjazd na górę kosztuje 500 tenge (fot. babis)


                                                     O zachodzie słońca (fot. babis)


                                                   Parlament Kazachski (fot. babis)


                                               Pałac Prezydenta Nazarbajewa (fot. babis)




                                                        Astana by night (fot. babis)

A po intensywnym zwiedzaniu trzeba koniecznie się posilić w jakiejś lokalnej jadłodajni typu fast-food, która oprócz łudzącego podobieństwa do znanej sieci amerykańskiej, na szczęście nie ma z nią nic poza znaczkiem wspólnego. Swoją drogą, ciekawe co na to właściciele loga...

                                                                   fot. babis

W tej jadłodajni byli jednak kelnerzy, bardzo dobre jedzenie w przystępnych cenach, vegeterian friendly! Tylko innostrańcy są wielką atrakcją zarówno dla obsługi lokalu, jak i jego klienteli. Można sobie uciąć pogawędkę z kim się chce, do woli. A herbata serwowana w klasycznym zaparzaczu... Polecam.