5 marca 2019

Koloseum – jak nie dać się nabić w butelkę

Każdy, kto odwiedza wieczne miasto Rzym, na pewno kieruje jeśli nie pierwsze, to chociaż drugie kroki do tego najsłynniejszego miejsca. Nawet dzieci w pierwszych klasach podstawówki wiedzą, co zacz i gdzie się ono znajduje. Ta akurat wyprawa do Rzymu była jedną z kolejnych, ale wcześniej nie po drodze mi było do Koloseum…

Za sprawą niskiego sezonu turystycznego przypadającego na zimę, udało mi się upolować tanie bilety do Rzymu na ferie zimowe i postanowiłam razem z synem pochodzić trochę po tym jakże słynnym i zabytkowym mieście.

Do Rzymu przylecieliśmy w środę w południe, dlatego też zwiedzanie Koloseum przypadło na czwartek, co by móc już rano stawić się u wrót. Oczywiście przed udaniem się na miejsce dokonałam odpowiedniego riserczu w internetach, co mnie może czekać. Risercz odbył się jeszcze w Polsce, napawał dużym optymizmem. Internety donosiły, że o tej porze roku nie trzeba się spinać i wstawać o 5 rano, że nie ma wielkich kolejek a bilety można sobie kupić w kasie. Nie zdecydowałam się na zakup przez internet, bo na stronie doliczana była opłata manipulacyjna w wysokości 2 Euro więc uznałam całkiem słusznie, że po co przepłacać.

Rano więc nie spieszyliśmy się za mocno i na spokojnie napiłam się jeszcze kawy po drodze. I tu muszę przyznać, że kawa w Rzymie jest naprawdę dobra.  A ja w tej kwestii jestem niezwykle wybredna.

Już o 10.00 staliśmy u bram tej niezwykłej budowli. Pogoda dopisywała, świeciło pięknie słońce, więc i lud falą ruszył do zwiedzania. Było całkiem tłoczno, ciężko było znaleźć kasy biletowe tudzież wejście. Ale na placu pod Koloseum wielką część tłumu stanowiły osoby wyglądające jak pracownicy tegoż obiektu. Poubierani w koszulki z napisami „Tour guide” w różnych językach oraz identyfikatory. Podchodzili do turystów, zagadywali, jakby chcieli pomóc. Nic bardziej mylnego! Ja także podeszłam do jednego z osobników zapytać, gdzie mogę znaleźć te nieszczęsne kasy biletowe. Osobnik od razu się nakręcił i zaczął mi opowiadać, w jak ogromnej kolejce do kasy będę musiała stać, a potem w jeszcze większej kolejce do wejścia, co zajmie mi pół dnia. Stwierdził ponadto, że jeśli zdecyduję się na jego propozycję, to będę mogła jeszcze wejść na drugi poziom w Koloseum, który nie jest dostępny dla wszystkich. I że ma doskonały deal! Po pierwsze – płacę teraz i nie czekam w kolejce do kasy. Po drugie – wchodzę bocznym wejściem i nie czekam w drugiej kolejce. Po trzecie – wchodzę na drugi poziom. Po czwarte – będzie ze mną przewodnik. No brzmiało to fantastycznie. Cena okazyjna, za osobę dorosła skasują mnie 35 Ojro, za małoletniego jest super promo, tylko 22 Ojro. Czyli za naszą dwójkę 57 Ojro. Noooo, drogawo powiedziałabym. Podziękowałam uprzejmie (kto mnie zna, to wie cóż to znaczy) i zapytałam, gdzie jest zwykła kasa z tą gigantyczną kolejką. Osobnik pogodził się z porażką i wskazał mi kolejkę po bilety.

Faktycznie, była dość długa. Stanęliśmy sobie na jej końcu. Co minutę podchodził ktoś z „obsługi” proponując cały czas ten sam deal. I jeszcze argumentując, że w kasie to można tylko kartą zapłacić. A u nich gotówką. Co też nie było prawdą. Można było bowiem od razu ustawić się w kolejce do wejścia i tam kupić bilet za gotówkę. Staliśmy tak sobie wygrzewając się na słoneczku i obserwowaliśmy co się dzieje. Faktycznie sporo osób dawało się namówić i zgadzało się na tę wyjątkową ofertę. Z ciekawości mierzyłam czas stania w kolejce do kasy. Czekaliśmy dokładnie 30 minut. Na pewno w sezonie trwałoby to dłużej, ale też nie pojawiliśmy się tam zbyt wcześnie rano jednak.  Bilet kosztował mnie 12 Euro. Dzieci do 18-stego roku życia wchodzą za darmo. Bilet uprawnia do wejścia do Koloseum oraz do Palatynu, który też jest wart odwiedzenia. Po dokonaniu zakupu udaliśmy się do tej mitycznej kolejki do wejścia. I znowu okazało się, że kolejki w zasadzie nie ma. Ludzie stali, ale to ci, którzy chcieli kupić bilet za gotówkę. Osoby z biletami przechodziły w zasadzie zupełnie płynnie do kontroli i do samego Koloseum.

Sama budowla robi naprawdę ogromne wrażenie, którego nie da się opisać. Może więc zamieszczone przeze mnie zdjęcia zrobią swoją robotę i choć trochę oddadzą klimat i przede wszystkim ogrom tego miejsca. W środku są też wystawy objaśniające historię Koloseum oraz mały sklepik z kosmicznymi cenami (to samo można kupić na mieście, co najmniej 3 razy taniej). I okazuje się, że na drugi poziom budowli można wejść bez problemu, wszystko jest otwarte. Więc kolejna ściema naciągaczy z „obsługi” wyszła na jaw. Jedyne co się zgadzało to przewodnik. Mijaliśmy grupki mniejsze i większe oprowadzane przez przewodników. My spokojnie poradziliśmy sobie sami, mogliśmy przynajmniej w każdym miejscu spędzić tyle czasu ile chcieliśmy, zajrzeć tam gdzie nam się podobało. A czytać umiemy, więc sobie wiedzę uzupełniliśmy naocznie a nie nausznie.

Koloseum zostało wpisane na listę światowego dziedzictwa kulturowego UNESCO zaś w 2007 roku zostało uznane za jeden z siedmiu cudów świata. Wybudowane zostało na polecenie cesarza rzymskiego Wespazjana w latach 70 lub 72 – 80 naszej ery. Zleceniodawca nie doczekał otwarcia amfiteatru. Co ciekawe, przed wybudowaniem Koloseum tego typu obiekty wznoszone były z drewna. Ale Wespazjan był bardzo bogaty, miał dużo niewolników i złota, mógł sobie więc pozwolić na manifestację swojej wielkości w taki właśnie sposób. Współcześnie władcy postępują podobnie (patrz post dotyczący choćby Astany). Koloseum powstało w miejscu sztucznego jeziora przed Domus Aurea, rzymskim pałacem cesarza Nerona. Otwarcia dokonał Tytus Flawiusz, syn Wespazjana, inauguracji amfiteatru towarzyszyło ponad 100 dni igrzysk. Pierwotna nazwa tej budowli to Amfiteatr Flawiuszów, dopiero w średniowieczu zaczęto nazywać ją Koloseum, od wielkiego posągu Nerona, który znajdował się obok. Koloseum służyło przede wszystkim do pokazywania  walk gladiatorów między sobą, walk gladiatorów ze zwierzętami  oraz egzekucji. Ponoć było to miejsce, w którym masowo mordowano chrześcijan.  Miało ok 50 tys miejsc siedzących, a mogło pomieścić nawet 87 tys widzów. Mroczne miejsce, ale doskonałe architektonicznie. Do dziś stadiony buduje się bardzo podobnie, jak Koloseum. 

Ale najlepiej wybrać się tam po prostu i przekonać o wszystkim samemu ;-) A tutaj kilka foteczek mojego autorstwa, na zachętę ;-)


















5 lutego 2019

W martwej depresji

czyli wrażenia znad Morza Martwego, gdzie było i trochę martwo i trochę depresyjnie. Ale po kolei.


Największa depresja świata, zbiornik wodny położony ponad 430 metrów poniżej poziomu morza. Zasolenie wody średnio 26%. W sensie geograficznym nie do końca jest to morze, bardziej jezioro, bo bezodpływowe, nie robi to jednak żadnej różnicy z punktu widzenia zwykłego zjadacza chleba. Zwał jak zwał, jest martwe i jest w depresji ;-) Brak w nim organizmów żywych, poza pławiącymi się w wodzie z gatunku homo sapiens. Osobiście nie widziałam w nim nic poza wodą i solą. Oraz oczywiście śmieciami. Tych nie brakuje.

Jest to tak naprawdę wielka, słona kałuża. Ja byłam w takim miejscu, w którym sól wytrąca się na potęgę, nie chodzi się w wodzie po skałach czy piachu, tylko po soli, która tworzy malownicze wzory. Tak samo brzeg jest w soli, a roślinność jest wybitnie uboga.

Krajobraz w miejscu, w którym doświadczałam martwości morza był bardzo depresyjny. Widać, że lata świetności w tym miejscu infrastruktura turystyczna dawno ma za sobą. Nowe kompleksy hotelowe wyparły stare, które sobie spokojnie popadły w ruinę nikogo nie interesując. 


                                                           
                                                                   okolica (fot. babis)


Generalnie w Morzu Martwym najlepiej jest ponoć popływać sobie korzystając z udogodnień któregoś z bardzo licznych hoteli. Ma to w zasadzie sens, gdyż hotele dysponują leżaczkami, stolikami, drineczkami, toaletami i przede wszystkim prysznicami. Jeśli więc ktoś ma życzenie zaznać odrobiny luksusu za niewielką opłatą (od 20 do 30 JOD za samo wejście na teren hotelu, jeśli z lunchem to nawet 40 do 50 JOD) i pounosić się na powierzchni wody, to właśnie wizyta w dowolnie wybranym hotelu jest opcją najodpowiedniejszą. Można sobie do takiego hotelu dotrzeć na własną rękę, bądź też ze zorganizowaną wycieczką. Wspominany już Jett Bus oferuje przejazdy z Ammanu nad morze, w zasadzie w miejsce od miasta oddalone najmniej. Koszt przejazdu w dwie strony to 10 JOD, ale cena nie obejmuje wejścia do hotelu oczywiście.
Nawet skłonna byłam z tej opcji skorzystać, ale okazało się, że autobus wraca do Ammanu za późno, żebym zdążyła na lot do Warszawy.

Ale tak się szczęśliwie złożyło, że spotkałam bardzo miłego rodaka, który również chciał sprawdzić, czy faktycznie nie da się utopić w Morzu Martwym. I tak się doskonale złożyło, że wracaliśmy razem taksówką z przystanku Jett Busa po odwiedzeniu Petry i dogadaliśmy się w tej kwestii. Jakby tych wspaniałych zbiegów okoliczności było mało, nasz pan taksówkarz bardzo chciał następnego dnia zostać naszym prywatnym driverem na kilka godzin i zawieźć nas na plażę i załatwić jeszcze tańsze wejście do hotelu. Okazało się, że był to nasz szczęśliwy dzień, pan bowiem zgodził się odebrać nas spod naszego miejsca noclegu, zawieźć na plażę, poczekać aż zrobimy co tam chcemy z tą wodą, a następnie zawieźć nas bezpośrednio na lotnisko. I za całą tę operację zainkasował tylko 35 JOD (w podziale na pół cena bardzo dobra, zwłaszcza że sama taksa z centrum miasta na lotnisko to koszt ok 15 JOD minimum). Oczywiście po ostrych negocjacjach ;-)

Pan taksówkarz, lat 60, okazał się być niezwykle rozmowny i opowiedział po drodze całą historię swojego życia, co też było bardzo pouczającym doświadczeniem. Dowiedziałam się, że przed wojną w Zatoce Perskiej większość ludności Jordanii pracowała w Kuwejcie. Pan ewidentnie tęsknił za starymi czasami i ubolewał nad koniecznością powrotu do kraju. Podróż ubiegała więc w miłej atmosferze, po drodze zatrzymał się w sklepie, żebyśmy mogli kupić wodę za normalną cenę.Oraz żeby pokazać nam, gdzie to znajduje się poziom morza.


                                                                sea level (fot. babis)

Współtowarzysz tego dedykowanego wypadu udał się pływać do hotelu, ja z moim synem zaś postanowiliśmy postawić na dzikość i poszliśmy w kierunku wskazanym przez taksówkarza. Miało być gdzieś hen za hotelem miejsce, w którym da się zejść do wody. I było, wcale nie jakoś daleko, jedynie 10 minut drogi pieszo. No ale jak wiadomo Jordania to jeden z tych krajów, w którym chodzenie pieszo zamiast jeżdżenia samochodem postrzegane jest jako dziwactwo. 












                                                                  tak było (fot. babis)


Krajobraz trochę jak po wybuchu bomby atomowej, gdzie nigdzie blaszane bungalowy, chyba dla tych, co chcą popływać na dziko, bez dopłaty. Ale żeby nie było, tak zupełnie na dziko to też nie jest proste, miejscowi pilnują i uprzejmie pytają o cel przybycia na plażę. Ja akurat pływania nie planowałam, chciałam wyłącznie nacieszyć oczy widokiem i pomacać sól oraz wodę. Syn mój postanowił jeszcze zamoczyć nogi. Nie udało się, tzn zamoczył, ale nie tylko nogi, co miało dalsze reperkusje. I tutaj właśnie okazuje się, że jednak ten prysznic by się bardzo przydał. Bo mój małoletni jakoś niepostrzeżenie zamoczył także część swoją tylnią. No spoko. Zamoczył, mówi się trudno, wyschnie. Nie wzięłam jednak pod uwagę, że stężenie soli w wodzie spowoduje, iż materiał wyschnięty będzie zawierał w sobie po wyschnięciu drobinki soli. Które potem będą uwierać i obcierać co bardziej wrażliwe części ciała. No i przez to synuś musiał wracać do Polski bez bielizny, nie był w stanie założyć nawet takiej bez soli ;-)
Nie narzekał na szczęście za mocno, ogólnie mu się podobało, ale już zapowiedział, że następnym razem to on by chciał na pustynię ;-) Do zrobienia ;-)

1 lutego 2019

Petra – tajemnicze miasto ukryte w skałach

Map


Myśląc o wyjeździe do Jordanii planowałam przede wszystkim odwiedzenie Petry. Nasłuchałam się o niej sporo i nie wyobrażałam sobie nie zobaczyć tego miejsca. W zasadzie wszyscy, którzy tam byli zgodnie mówili, że jest to miejsce magiczne i warto zostać tam jak najdłużej się da, na pewno nie jeden dzień. No bo to strasznie męczące jechać taki kawał z Ammanu, jeszcze wracać, a bez samochodu to w ogóle no way.

A że ja jak zawsze w niedoczasie i bez samochodu, to zrobiłam po swojemu ;-) Czyli pojechałam właśnie z Ammanu, właśnie na jeden dzień i właśnie bez samochodu ;-)

Jak dojechać do Petry bez samochodu?

Nic prostszego. Oczywiście można wynająć samochód z kierowcą, w tej części świata nie kosztuje to miliona monet i jest zupełnie powszechne, ale kalkuluje się przy pełnym samochodzie. A że przebywałam w Jordanii tylko w towarzystwie syna, to bardziej nam się opłacało pojechać transportem publicznym, Jett Busem. Jett Bus ma swoją stronę internetową: https://www.jett.com.jo/en przez którą teoretycznie można zarezerwować sobie przejazd. No mnie się tonie udało, bynajmniej nie z powodu upośledzenia komputerowego. Zwyczajnie się nie dało. Nie jest to jakiś wielki problem, bo w każdym hotelu czy hostelu wystarczy poprosić kogoś z obsługi o telefon do Jett Busa i robią bez problemu rezerwację. Nie wiem jak to wygląda w środku sezonu, ale w styczniu udało mi się zarezerwować bilet z dnia na dzień.
Jedynym problemem jest tylko godzina wyjazdu. Autobus wyrusza z przystanku w Abdali o 6.30, a trzeba jeszcze fizycznie odebrać bilet i za niego zapłacić, czyli być co najmniej o 6 rano na miejscu. Cena podróży w dwie strony to 18 JOD, dla dzieci 15 JOD.
Tak też zrobiliśmy, choć największym wyzwaniem było złapanie transportu o 5.30 spod hotelu do Abdali. Uber niby działa, ale kierowcy często kasują kursy. W końcu pomógł recepcjonista z hotelu i dotarliśmy na miejsce na czas.

Podróż w jedną stronę z Ammanu zajmuje ponad 3 godziny. Niby nie jest daleko, ale drogi gorsze niż w Polsce (co mnie zaskoczyło), a do tego w połowie drogi przystanek na popas. W miejscu dość zabawnym, w sklepie z jordańskimi wyrobami, gdzie była też jadłodajnia. I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie ceny. I tak można było nabyć kanapę za 2 tys. JOD, stolik arabski, oczywiście ręcznie robiony za 3 tys. JOD, czy też magnesik za 5 JOD (w samej Petrze za 7 magnesów trzeba było zapłacić 1 JOD). 

W końcu udało się dojechać, pogoda dopisywała, więc można było rozpocząć zwiedzanie. Styczeń jest miesiącem, w którym może być różnie, deszcze zdarzają się dość często, wówczas nie można wejść na teren Petry. Jest to całkowicie zrozumiałe, ponieważ całe miasto zbudowane jest z piaskowca, podczas deszczu jest masakrycznie ślisko.
Z JordanPassem wejście jest za free, tzn w cenie Jordan Passa.

Na miejscu – obłęd. Serio. Miasto wydrążone w piaskowcu, dosłownie wszystko, co tam znajdziemy jest częścią skał, gór… Powstało w VI w p.n.e., wykonane przez nabatejczyków. Podobno sama Kleopatra domagała się od Juliusza Cezara Petry w podarunku. Niestety nie zgodził się i musiała zadowolić się Jerychem.

Nie da się w zasadzie opisać tego, co można w Petrze zobaczyć. Zdjęcia też tego nie oddają. Jest to jedno z tych miejsc, które po prostu trzeba zobaczyć.















                                                                      Petra (fot. babis)

A z takich smaczków, które bardzo oddają ducha czasów, w jakich się znajdujemy, to w
Petrze nie trzeba wcale chodzić. My całą drogę do Monastyru przeszliśmy pieszo. Zajmuje to ok 2, 2 i pół godziny w jedną stronę. Ale po drodze jest mnóstwo miejscowych beduinów, ucharakteryzowanych na takich dzikich, z czasów Lawrenca z Arabii, którzy oferują bardzo egzotyczne sposoby poruszania się po Petrze. I tak można zasiąść w powozie ciągnionym przez konie, można poruszać się wierzchem na wielbłądzie, koniu bądź ośle. Jak dla mnie to był za duży hardcore, jest tak stromo, że przy moim lęku wysokości takie opcje absolutnie odpadają. Ale muszę przyznać, że zwierzęta poubierane są bardzo gustownie i wygląda to wszystko szalenie malowniczo.
Oczywiście z głodu też nie da się umrzeć, jest mnóstwo straganów z przekąskami i napojami, ale też z rzemiosłem. Ceny przystępne, aczkolwiek targowanie jest wskazane, bo można je zbić o połowę. Zwłaszcza pod koniec dnia sprzedający są bardziej skłonni do schodzenia z ceny. Nie polecam natomiast wchodzić do knajp ani kupować niczego tuż przy samym wejściu do Petry. Średnia pizza kosztuje 15 JOD, podczas gdy w mieście poza Petrą zapłaci się 3 razy mniej.




                                                 Środki transportu lokalnego (fot. babis)